Dorsza w Bałtyku nie będzie, ale są gatunki, które sobie poradzą. Co odkryła "Oceania"?
Morze Bałtyckie
02.04.2025, 05:33
Krzysztof Romański
Krzysztof Romański: Ma pan chorobę morską?
Prof. Jan Marcin Węsławski*: Mam. W latach 70., gdy zaczynałem pływać, rejsy były długie. Na Spitsbergen płynęło się dwa tygodnie małym statkiem "Jan Turlejski". Tam się przekonałem, że mniej więcej po trzech dniach choroba morska mi przechodzi i czuję się dobrze. Teraz na "Oceanii" rejsy są krótsze. Najczęściej pływam tydzień, a czasem to za mało, żeby się przyzwyczaić. Zajmuję się badaniem zwierząt morskich, więc raczej wybieram sobie spokojniejsze akweny i pory roku. Unikam choroby morskiej, jak mogę, ale cały czas ją mam.
- Z samym oddawaniem pokłonów Neptunowi można sobie poradzić. Najgorsze jest poczucie kompletnego otępienia i brak ochoty, by robić cokolwiek poza leżeniem na koi.
W ubiegłym roku głośno było o cofnięciu finansowania dla waszego statku badawczego "Oceania". Powszechna fala krytyki skłoniła Ministerstwo Nauki do refleksji i zmiany zdania. Funkcjonowanie "Oceanii" przez najbliższe trzy lata nie jest zagrożone. Co właściwie daje wam ten statek?
- Nam, jako Instytutowi Oceanologii Polskiej Akademii Nauk, daje pozycję widocznej międzynarodowo placówki naukowej, która ma własną, poważną infrastrukturę w postaci statku i dzięki temu prowadzi badania pod własną banderą i własnym szyldem. Podkreślam tę międzynarodowość, bo wszystkie badania morza i klimatu są z definicji międzynarodowe. My możemy uprawiać rolnictwo polskie albo gospodarkę leśną, która jest specyficznie polska, bo mamy jasno określone granice i dokładnie wiadomo, który las jest nasz. Ale przy badaniu zmian klimatu czy morza nie ma granic. Wszystkie procesy trzeba badać w sposób międzynarodowy. To jest niesłychanie ważna cecha naszych badań, że my pracujemy na rynku międzynarodowym, musimy się porozumiewać z naukowcami z innych krajów, wymieniamy się informacjami. Nasze badania mają sens tylko wtedy, gdy mają szerszy kontekst. Niepokoi nas zakwit sinic przed Grand Hotelem w Sopocie, ale tego się nie rozwiąże w Zatoce Gdańskiej. Te zakwity rodzą się na środku Bałtyku, gdzieś pod Gotlandią i następnie dryfują na nasze wybrzeże - na wschód albo na zachód w zależności od sytuacji. I stąd ta międzynarodowość jest niesłychanie ważną cechą. Jak mówią nasi norwescy przyjaciele, "jak się chcesz bawić z dużymi chłopcami, to musisz przyjść z własnymi zabawkami". Zatem, żeby być graczem widocznym na rynku międzynarodowym, my musimy mieć te "własne zabawki" w postaci wiarygodnej aparatury i przyzwoitej platformy badawczej. I wtedy jesteśmy partnerem.
Inaczej się nie da?
- Tradycyjnie morskie kraje, jak Niemcy czy Wielka Brytania, mają po sześć-siedem dużych statków oceanicznych. Ale nawet małe kraje, niezbyt zamożne, jak Bułgaria, Estonia czy Litwa, mają po jednym przyzwoitym statku morskim. Zatem to nie jest jakieś nadmiernie wygórowane oczekiwanie, żeby Polska, która ma ambicje morskie, posiadała jedną "Oceanię", która wypływa poza Bałtyk, i dwie mniejsze jednostki, które prowadzą badania na Bałtyku - "Oceanograf" Uniwersytetu Gdańskiego i "Imor" Morskiego Instytutu Rybackiego.
Jest oczywiście możliwość pracy na statkach obcych, zresztą - to cały czas się dzieje - nasi specjaliści są zapraszani na statki innych bander.
Ja również byłem na ekspedycji kanadyjskiej w Arktyce. To była bardzo ciekawa wyprawa, zrobiliśmy tam interesujące badania, powstały świetne publikacje, ale we wszystkich relacjach i sprawozdaniach podawano, że to kanadyjska ekspedycja badawcza z udziałem Meksykanów, Belgów, Holendrów, Polaków. Byliśmy wskazani jako indywidualni specjaliści z imieniem i nazwiskiem, natomiast to budowało prestiż Kanady jako kraju, który organizuje badania i dokonuje odkryć. Pod tym względem posiadanie własnego statku jest bardzo ważne i to jest, w moim głębokim przekonaniu, interes państwa.
Jednym z zarzutów podnoszonym wobec "Oceanii" były wysokie koszty funkcjonowania statku. Padały argumenty, że jednostka powinna na siebie zarabiać.
- Jest ogromne zapotrzebowanie na badania tak zwanych ocen oddziaływania na środowisko. Potrzebuje ich np. przemysł farm wiatrowych. Są więc statki, również w Polsce, które działają na rynku komercyjnym. Można prowadzić badania za pieniądze, tylko że są to wówczas konkretne badania pod zapotrzebowanie klienta. Natomiast badania, które my prowadzimy, których celem, w cudzysłowie jest "ratowanie planety", wykraczają poza interes klienta komercyjnego.
Nie byłoby komu ich sfinansować?
- To musi robić państwo, zwłaszcza takie, które chce uchodzić za cywilizowane. I w Polsce, co z satysfakcją podkreślam, tak się działo. "Oceania" pływa od 1986 roku. Przez ten czas rządy zmieniały się wielokrotnie, możliwości finansowe kraju były różne, ale zawsze statek był finansowany. Poza wszelką polityczną dyskusją było, że to coś, co musimy mieć. Mam nadzieję, że będzie tak dalej. Od wielu lat trwają negocjacje, żeby wybudować statek poważniejszy, na miarę naszych ambicji, które w końcu sięgają od Antarktyki, gdzie mamy stałą stację polarną, po Arktykę oraz naszą działkę geologiczną na środkowym Atlantyku. Mamy jako Polska zobowiązania międzynarodowe, aby ją badać, a dysponentem tych badań jest Państwowy Instytut Geologiczny. Jest więc co robić na morzu.
Mowa jest o 8 milionach złotych rocznie. Jak w ostatnich latach zmieniała się ta kwota i na co jest przeznaczana?
- Duża jej część to koszty 20-osobowej załogi zatrudnionej etatowo. W poprzednich latach "Oceania" konsumowała mniej więcej 6 milionów rocznie. Wzrost nastąpił stopniowo w ciągu ostatnich 10 lat, co wiąże się z ogólnym wzrostem kosztów życia, paliwa, inflacji.
Ile dni w ciągu roku "Oceania" spędza na morzu?
- Jest jednym z bardziej zapracowanych statków. Średnia to 240 dni w morzu w roku. To jest dużo, bo tu trzeba odliczyć czas, który jest potrzebny na obowiązkowe przeglądy i remonty - to jest co najmniej miesiąc, który "Oceania" spędza w stoczniach lub przy nabrzeżach. Trzeba również odliczyć czas pomiędzy poszczególnymi rejsami, gdzie wymieniają się ekipy, trzeba zaopatrzyć statek, zabrać paliwo, wodę. Często to także zmiana aparatury. Statek jest mały, zabiera w rejs 14 naukowców oraz 12-13 członków załogi. Z reguły jest tak, że jeden rejs jest dedykowany jakiejś konkretnej dziedzinie. Najpierw płyną chemicy ze swoimi przyrządami, potem płyną fizycy, mierzą zjawiska atmosferyczne czy fizyczne w toni wodnej, potem płynie ekologia z zupełnie innym sprzętem, więc wyposażenie badawcze wymienia się całkowicie. Te zmiany ludzi i sprzętu wymagają paru dni.
"Oceania" to żaglowiec. Czy dzięki temu dużo oszczędzacie na paliwie?
- Była budowana w czasach kryzysu paliwowego, wówczas wydawało się, że posiadanie statku, który chodzi pod żaglami da nam ogromne oszczędności. Ale tak naprawdę od samego początku "Oceania na żaglach pływała nie więcej niż 30 proc. czasu w morzu. Ponieważ jako statek badawczy musimy przemieszczać się z punktu do punktu szybko i precyzyjnie, to żagli zaczęliśmy używać tylko w czasie sztormu, żeby stabilizować statek, albo gdy mamy długie przeloty. Dziś żagle to element dodatkowy. Ich używanie nie wiąże się już z realną oszczędnością paliwa.
Jakim statkiem jest "Oceania"?
- Bardzo bezpiecznym. To jednostka, która ma nieograniczoną zdolność do pływania, co oznacza, że możemy opłynąć świat w każdych warunkach. Rekordowe przechyły, które kapitan zanotował w ubiegłym roku to 43 stopnie, w takiej sytuacji statek prawie się kładzie, ale też bardzo szybko się prostuje.
Ramię prostujące to konik inżyniera Chorenia, który projektując żaglowce, przede wszystkim zwraca uwagę na bezpieczeństwo.
- To się sprawdza, "Oceania" jest bezpiecznym statkiem. Natomiast nie jest to nic przyjemnego wpaść w taki przechył, gdzie wszystko spada z półek, a komputery trzeba przytwierdzać różnymi taśmami gumowymi. To jest część życia na morzu. Oczywiście, nie zdarza się to zbyt często, bo staramy się, żeby rejsy odbywały się w okresach dobrej pogody. Ale są koledzy, którzy pływają specjalnie w złą pogodę, bo zajmują się obserwacją, w jaki sposób energia jest przenoszona do atmosfery przez spienione fale. To jest bardzo ważne dla zrozumienia klimatu, więc oni muszą pływać wtedy, kiedy wieje.
Służba nie drużba...
- Co do warunków socjalnych, to są one bardzo skromne w porównaniu z dużymi, współczesnymi statkami. Kabiny są dwuosobowe, zwykle z umywalką, a łazienki wspólne, ale ponieważ rejsy są krótkie, można to przeżyć.
Kto pływa na "Oceanii"?
- Większość ekipy naukowej stanowią kobiety, które świetnie sobie radzą na morzu. W sensie kompetencji naukowych jest dokładnie pół na pół, tyle samo mamy profesorek i profesorów. Mamy też tyle samo grantów zdobywanych przez panie, co przez panów. Panie i panowie nie różnią się w zarobkach i uzyskiwanych stopniach naukowych, zaś wkład kobiet w naszym Instytucie i generalnie w Polsce w naukę o morzu, jest dokładnie taki sam, jak mężczyzn. To się bardzo zmieniło, bo gdy zaczynałem pływać w latach 70., kobiet się nie wpuszczało na statki badawcze, pierwsze na "Oceanię" weszły dopiero w latach 90-tych. Niestety, narracja o morzu cały czas jest męska.
Dlaczego tak się dzieje?
- Podam przykład mojej koleżanki, która ma wspaniałe kompetencje, była szefową wielkich ekspedycji międzynarodowych, brała udział w najbardziej ambitnych i najciekawszych badaniach na głębokim oceanie. Ale jak przychodzi do rozmowy z mediami po wyprawie, to standardowa odpowiedź jest taka: "ja źle wychodzę na zdjęciu", "lepiej niech kolega powie". Poza tym u kobiet w nauce poczucie odpowiedzialności za słowo jest nieporównywalnie większe, niż u panów. Panie wolą nie mówić o rzeczach wykraczających poza ich pole zainteresowań, u panów jest odwrotnie, ale to jest chyba kwestia generacji. Myślę, że pokolenie dzisiejszych studentów będzie pod tym względem bardziej wyrównane.
Dokąd pływa "Oceania"?
- Wypracowaliśmy w ciągu roku tryb z jednym długim rejsem centralnym, który zaczyna się w czerwcu, a kończy w sierpniu. To jest wyprawa na północny Atlantyk, podczas której co trzy tygodnie wymieniamy ekipy. Pozostałą część roku statek pływa na Bałtyku w rejsy, które trwają od 7 do 10 dni.
Czyli w każdym roku rejsy mają podobną specyfikę?
- Powtarzalność to jest główny walor badań, które odbywają się na "Oceanii". Dzięki temu, że statek płynie zawsze w to samo miejsce, można zbadać zmianę w dłuższym horyzoncie czasowym. Rejsy dzielą się na dwa rodzaje. Jedne mają charakter monitoringowy - to są rutynowe badania. Na przykład, mamy serię rejsów na Rynnę Słupską, czyli zagłębienie w dnie pomiędzy podwodnym wyniesieniem na wysokości Słupska a lądem. Przez Rynnę Słupską przelewa się woda z Morza Północnego, kiedy następuje jej wlew do Bałtyku. To jest bardzo ważny sygnał, który porządkuje cały ekosystem bałtycki. My regularnie pływamy sprawdzić co się dzieje na Rynnie Słupskiej, bo ten wlew odbywa się dość powoli. Możemy go śledzić, jak wchodzi do Rynny, potem przelewa się w kolejne zagłębienia dna. I tu atutem jest powtarzalność, bo dwa-trzy razy w roku ten rejon odwiedzamy. To samo dotyczy Spitsbergenu.
Jak wygląda taki rejs?
- Pierwsza część rejsu szpicbergeńskiego, który w sumie trwa trzy miesiące, to zygzakowanie pomiędzy północną Norwegią a Spitsbergenem i Grenlandią. Pływamy tam i z powrotem po głównym nurcie Prądu Północnoatlantyckiego i sprawdzamy, jak duża objętość wód atlantyckich płynie danego roku na północ, czy jest on cieplejszy niż poprzedniego roku, czy niesie więcej soli, czy jest tam więcej planktonu. Dzięki temu, że robimy te rejsy od ponad 30 lat, mamy fantastyczną serię docenianą międzynarodowo, która pokazuje, jak zmieniał się Prąd Północnoatlantycki.
Szukali na dnie Bałtyku części kompasu. Znaleźli niemiecki wrak zatopiony podczas II wojny światowej
Dlaczego to takie ważne?
- Bo to może mieć wpływ na nas wszystkich. Pod koniec ubiegłego wieku ukazała się publikacja, która wywołała duże zamieszanie w świecie naukowym, po czym szybko powołano program "Damokles". Nazwa oczywiście pochodziła od miecza Damoklesa. Program miał na celu sprawdzenie, czy jest możliwe nagłe załamanie klimatu na północnej półkuli. Wiadomo było z analiz rdzeni paleooceanograficznych, odtwarzających przeszłość oceanu, że w czasie tzw. młodszego Dryasu - mniej więcej 11 tysięcy lat temu - lodowce gwałtownie topniały. W wyniku silnego ocieplenia klimatu nagle do północnego Atlantyku wlała się ogromna ilość słodkiej wody z Ameryki Północnej. Utworzyła ona na powierzchni zimną przykrywkę i zatrzymała ucieczkę ciepła do atmosfery.
To spowodowało ochłodzenie klimatu w czasie błyskawicznym, bo mniej więcej 10-20 lat, a potem trwało ono prawie 800 lat. Cała północna Europa na te 800 lat została ponownie skuta lodem, wróciła epoka lodowa, nastąpiła nagła katastrofa.
Program "Damokles", w którym brali udział Niemcy, Holendrzy i - po raz pierwszy wówczas - "Oceania", miał na celu sprawdzenie, czy ten mechanizm jest możliwy teraz. Wyniki były dość uspokajające. Okazało się, że woda z topniejącej Grenlandii tak szybko się rozpuszcza i że prawdopodobnie nie tworzy się przykrywka, która mogłaby spowodować podobne konsekwencje. Tymczasem w ubiegłym roku, poważna naukowa konferencja w Reykjaviku zakończyła się apelem naukowców do rządów krajów nordyckich, żeby przeznaczyły one specjalne pieniądze na zbadanie niepokojącego zjawiska, które zachodzi w nurcie Prądu Północnoatlantyckiego. Rządowe modele analizujące jego przebieg wskazują, że coś się zaczyna w nim psuć i może się zatrzymać. W tej sytuacji nasze badania nabierają bardzo poważnego, praktycznego znaczenia.
Czym może grozić zatrzymanie się Prądu Północnoatlantyckiego?
- Załamanie cyrkulacji, które następuje szybko, może mieć fatalne konsekwencje. Jeśli zamarznie nam Bałtyk, to koniec z rolnictwem i hodowlą zwierząt w całej północnej Polsce, Skandynawii, Szkocji, Irlandii i północnej Wielkiej Brytanii. Znów pojawią się lodowce, co oznacza kolosalną katastrofę socjalną i gospodarczą. W tym momencie to przestają być żarty. Co gorsza, z tym się nic nie da zrobić, bo nikt nie jest w stanie zjawiska w tej skali odwrócić, można tylko obserwować i stwierdzić jak szybko ono zajdzie. Teraz prawdopodobnie będzie ogłoszony kolejny taki program badawczy. Jest dużo głosów, które mówią, że prawdopodobnie ten alarm jest trochę na wyrost, że coś się dzieje, ale to prawdopodobnie nie będzie tak silne wahnięcie. Jak zawsze naukowiec powie: trzeba więcej badać, trzeba częściej pływać, ale to trochę pokazuje kontekst, że badania wielkich zjawisk takich jak klimat czy ocean naprawdę mają wpływ na nasze życie.
No i dzięki "Oceanii" Polska może w tych badaniach uczestniczyć.
- Tu podkreślam jeszcze znaczenie posiadania przez państwo naukowców pracujących za państwowe pieniądze, ponieważ to nam pozwala badać rzeczywistość i mówić o niej w sposób maksymalnie obiektywny. Zdarza się, że moi koledzy pracujący dla koncernów, muszą wykonywać zadania zlecone przez firmę. Efekt jest taki, że na międzynarodowych konferencjach mają oni karteczkę z listą rzeczy, których im nie wolno powiedzieć. Natomiast my mamy ten komfort, że reprezentujemy naukę, która się cieszy wolnością akademicką. Większość cywilizowanych państw docenia istnienie niezależnych naukowców, którzy mówią, jak jest. Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy państwo albo jakiś sponsor chce dyktować, że np. wyniki badań mają wyjść tak, aby się okazało, że zmiany klimatu nie są duże, bo nasze kopalnie muszą jeszcze przez 200 lat pracować.
Pojawiały się zarzuty wobec "Oceanii", żeby finansowanie statku zapewnić z grantów, z projektów.
- Argument jest w dużym stopniu słuszny, zresztą to się już dzieje. Państwo daje nam pieniądze na utrzymanie platformy, czyli daje nam pieniądze na wszystkie opłaty związane ze statkiem, z jego eksploatacją, paliwem oraz na załogę, a całą resztę my musimy zdobyć sami z grantów. I to nam dobrze idzie.
A kim są donatorzy?
- To w głównym stopniu Unia Europejska poprzez konkursy naukowe i Narodowe Centrum Nauki, a także granty norweskie. To są uczciwe konkursy naukowe, gdzie regularnie dostajemy całkiem sporo pieniędzy, które pozwalają nam na działalność. Ale możemy działać, bo mamy tę platformę. Krótko mówiąc, jesteśmy w stanie zdobyć pieniądze na badania, natomiast nie jesteśmy w stanie utrzymać statku z komercji. To wielkie nieporozumienie, że zarówno nasze stacje polarne - arktyczna i antarktyczna, jak i "Oceania" są utrzymywane przez państwo w cyklu trzyletnich konkursów, w których udział mogą wziąć wszystkie naukowe instytucje w Polsce, na przykład zgłaszając zapotrzebowanie na zakup sprzętu, budowę dodatkowych pomieszczeń. Takich mniejszych i większych projektów co roku zbiera się kilkaset, po czym rozpatruje je komisja. Robi się z tego konkurs piękności, bo oczywiście wszystkiego sfinansować się nie da.
"Oceania" powinna mieć stałe dofinansowanie?
- Owszem, bo różnica pomiędzy stacjami polarnymi albo naszym statkiem, a tymi wszystkimi innymi projektami jest zasadnicza. Jeśli nagle zabraknie pieniędzy, to możemy bezpowrotnie stracić wieloletni dorobek. To szczególnie widoczne w przypadku stacji polarnych. Te miejsca jako Polska pozyskaliśmy, gdy jeszcze było to możliwe - na Spitsbergenie w latach 50., w Antarktyce w latach 70.
Gdyby któryś z naszych rządów podjął teraz decyzję, że niepotrzebne nam badania polarne, to w następnym roku nie byłoby śladu po naszej stacji - zostałaby przejęta przez Argentynę, Chile czy Urugwaj.
Na Spitsbergenie Norwegowie tylko czekają na naszą rezygnację, bo oni chcą tam mieć czysty park narodowy bez żadnych instalacji. To samo dotyczy statku. To nie jest coś, co się da zamknąć i otworzyć. Jak raz nie dostaniemy pieniędzy, będziemy musieli go sprzedać albo zezłomować, zwolnić załogę. Na "Oceanii" pracują zawodowi marynarze, bardzo oddani jednostce, świetnie ją znający, ale oni sobie znajdą dobrze płatną pracę na kontraktach międzynarodowych.
To samo dotyczy naukowców. Jest ogromny rynek statków, które przyjmują naukowców - robi tak każde z tych państw, z którymi współpracujemy, natychmiast bierze naszych ludzi do siebie. Mało tego, ja się wcale nie muszę przeprowadzić do Norwegii, żeby tam pracować. Mogę mieszkać w Sopocie, a dwa razy do roku pływać na rejsy na norweskim statku, robić dla nich badania. Opublikuję je nawet pod swoim nazwiskiem, pod szyldem własnego instytutu, tylko że to będą norweskie badania, które robili dla nich Polacy. To jest ta różnica. Podsumowując, ludzie sobie dadzą radę, natomiast - chcę to jeszcze raz podkreślić - to kwestia prestiżu państwa, pewnej marki cywilizacyjnej, którą państwo powinno mieć.
Jak wypada polska oceanologia na świecie?
- Nieźle, a w niektórych dziedzinach nawet bardzo dobrze, pomimo tego, że mamy skromne możliwości, np. w porównaniu z Niemcami, którzy posiadają sześć wielkich statków oceanicznych. Natomiast w badaniach polarnych, szczególnie arktycznych, jesteśmy w widocznej grupie 10 państw, które są najlepiej międzynarodowo cytowane i widziane. Oczywiście, najwyżej pod tym względem stoją Stany Zjednoczone, Niemcy, Kanada - państwa prawdziwe arktyczne z ogromnymi zasobami, ale my jesteśmy przed Holandią, Włochami czy Hiszpanią, które też są w ten proces zaangażowane. W naukach przyrodniczych, do których należy oceanologia, radzimy sobie dobrze, o czym najlepiej świadczy cytowalność.
Jakie badania prowadzi "Oceania" na Bałtyku i co z nich wynika?
- Na Bałtyku zachodzi wiele interesujących zjawisk. Kiedy studiowałem w latach 70., to tęskniliśmy za wyjściem na duże morze, bo wydawało nam się, że o Bałtyku już wszystko zostało napisane. W dodatku, w tamtym czasie Bałtyk był fatalnie zanieczyszczony, mieliśmy ogromny kryzys środowiskowy, było brudno i generalnie mało atrakcyjne, przynajmniej tak sądziliśmy.
Ale dziś już jest lepiej?
- Owszem, kondycja Bałtyku znacznie się poprawiła i jest najlepsza od 40 lat. Poza tym zaczęły w nim zachodzić bardzo interesujące zjawiska, które badane są przez wiele międzynarodowych zespołów. Po pierwsze,
Bałtyk jest jednym z najszybciej ogrzewających się mórz na świecie, co wywołuje procesy, których się nie spodziewaliśmy.
Na przykład?
- Jednym z najdziwniejszych jest coś, co badają geochemicy morza, którzy regularnie pływają na "Oceanii". Wspominałem już o wlewach z Morza Północnego, które odbywają się raz na 5-6 lat. Do Bałtyku wpada gęsta, dobrze natleniona, słona woda i potem przemieszcza się po dnie, wypełnia poszczególne głębie bałtyckie, dostarczając tlen tam, gdzie wcześniej były strefy beztlenowe. Do tej pory ta gęsta woda sprawiała, że powstawały warunki dla rozwoju ikry dorsza. Rybacy na to czekali z utęsknieniem. Wlew oznaczał życie i polepszenie stanu Bałtyku. Teraz to wszystko się zmieniło.
Jak to?
- Bałtyk zaczął się szybko ogrzewać, ale ogrzewa się także Morze Północne, przez co wlewy są obecnie raczej problemem niż zbawieniem dla Bałtyku. Cieplejsza niż kiedyś woda oznacza, że jest w niej mniej tlenu, bo on się źle rozpuszcza w ciepłej wodzie, a ten tlen, który w sobie ma, jest bardzo szybko zużywany przez bakterie. To powoduje bardzo silne uwarstwienie gęstościowe wód.
To znaczy?
- Mamy dno z dość gęstą, słoną wodą pozbawioną tlenu, a na górze słodką, lekką wodę, w której tlenu jest dużo. Zatem ten słony wlew zabija życie na dnie Bałtyku, tak jak kiedyś je przynosił. Powstają strefy beztlenowe.
To prawdziwy przewrót w myśleniu o Bałtyku.
- Drugie niedawne odkrycie zawdzięczamy chemikom. Wszyscy się niepokoją, że coraz więcej dwutlenku węgla przechodzi do wody morskiej, ponieważ jest go coraz więcej w atmosferze, przez co morze staje się bardziej kwaśne. Tymczasem się okazało, że większość rzek, szczególnie tych nieuregulowanych, takich jak Wisła, dostarcza bardzo dużej ilości alkalicznych substancji, które likwidują to zakwaszenie. To, co mogło się zakwasić, Wisła neutralizuje. W naszych okolicach zakwaszenie jest mniejsze niż w Finlandii. Cały południowy Bałtyk będzie podlegał temu buforującemu oddziaływaniu Wisły, która jest jedną z trzech największych rzek wpadających do Bałtyku. Zachodzą więc procesy, o których wcześniej byśmy nawet nie pomyśleli. Staramy się je zrozumieć, zmierzyć ich zasięg i prędkość. "Oceania" wykorzystywana jest też do badań nad bronią chemiczną zatopioną w Bałtyku. Uczestniczymy w dużym programie NATO wraz z partnerami z Niemiec, Szwecji i Finlandii. Chodzi o to, by sprawdzić, co się z tymi substancjami dzieje, czy przedostają do środowiska.
I jaki są wnioski?
- Miejsca zatopienia broni chemicznej są dobrze zidentyfikowane i kontrolowane. Mamy tam do czynienia głównie z iperytem, czyli gazem musztardowym. Te pociski, pojemniki i skrzynie już dawno skorodowały, natomiast sama substancja trująca cały czas jest śmiertelnie niebezpieczna. Na szczęście ona nie rozpuszcza się w wodzie.
Ma konsystencję plasteliny i leży na dnie, powoli zagłębiając się w mule. Dobrze, że znajduje się ona w strefach beztlenowych, dokąd nie trafiają ryby, więc rybacy tam nie łowią. Potencjalnie jest to niebezpieczne, ale tylko wtedy, kiedy ktoś po to sięgnie, zahaczy kotwicą, celowo lub przypadkiem wydobędzie na powierzchnię. Wtedy konsekwencje są duże, bo nawet niewielka ilość tej substancji jest ogromnie niebezpieczna.
To się zdarza?
- W latach 70. rybacy przez przypadek trafili trałem dennym na iperyt i potem jego bryłki trafiły na plażę. Kilka osób zostało poparzonych. Całe szczęście to rzadkie przypadki, ponieważ teraz te miejsca są oznaczone na mapach. Badania, które przeprowadzamy dzięki "Oceanii" są też związane z samym funkcjonowaniem ekosystemu bałtyckiego. Często słyszymy obawy przed tak zwanymi gatunkami obcymi, które w wielu miejscach na świecie miały negatywny wpływ. Paradoksalnie, na Bałtyku jest raczej odwrotnie. Nasze morze jest jednym z najuboższych w gatunki mórz na świecie. W tej chwili około 20 proc. gatunków bałtyckich to gatunki napływowe. Ich stały napływ trwa od kilkuset lat i jak dotąd, nie znamy żadnego przypadku, żeby one wyrządziły ekosystemowi jakąś szkodę. Alerty związane z gatunkami obcymi podnoszono wiele razy, ale zawsze się okazywało, że przybysze znaleźli sobie u nas miejsce.
Bałtyk lubi imigrantów?
- Taką klasyczną historią jest bardzo dobrze opisana historia babki byczej - ryby, która pierwszy raz pojawiła się u nas w 1992 roku. Przyszła z Morza Czarnego, prawdopodobnie z wodami balastowymi ze statków. Gatunek szybko zaczął się rozprzestrzeniać, począwszy od Zatoki Gdańskiej. Ponieważ łatwo się rozmnażał, zdobywał sobie nowe miejsca, był obwiniany o wszystkie możliwe grzechy - że będzie zjadał ikrę innych ryb, że zajmie miejsce innym gatunkom. Tymczasem babka bycza znalazła sobie miejsce w ekosystemie. Żywi się tym, czego nikt inny nie chciał jeść, a sama stała się pożywieniem dla kormoranów. W tej chwili stanowi 90 proc. ich diety. Kormorany zeszły więc z tych ryb, na których nam zależy, a rzuciły się na babkę byczą, bo ona jest powolna, łatwo się ją łowi i szybko się rozmnaża. Nic się złego nie stało, wręcz przeciwnie.
Są inne przykłady podobnego zjawiska?
- Parę lat temu z Zatoki Meksykańskiej do Bałtyku trafiła rangia. To taki duży małż. Uważano, że nie przytrzyma zimy i zginie. A co się okazało? Że świetnie się przystosował i w tej chwili całe ujście Wisły, Nogat i okoliczne rzeki są niemal wytapetowane rangią. I znów - nic złego się nie stało. Rangia świetnie filtruje wodę i jest pożywieniem dla kaczki nurkującej. Innym gatunkom od tego nic nie ubyło. Takie przykłady mogę mnożyć. To pokazuje, jak fascynująca jest przyroda, która ciągle nas zaskakuje i jak ważna jest nauka, która to wszystko bada.
"Oceania" pływa od prawie 40 lat. Myślicie już o następcy.
- Jest pomysł, żeby w ciągu tych trzech lat, na które ministerstwo przyznało nam finansowanie, zbudować nową jednostkę. O statek staramy się od kilku lat, bo wiadomo, że okres eksploatacji "Oceanii" zbliża się do końca. W międzyczasie pojawiły się nowe potrzeby, choćby takie, które wywołał kryzys światowy. Do tej pory zaopatrzenie do polskiej stacji antarktycznej woziliśmy statkami rosyjskimi, których wynajęcie było najtańsze. Ale przyszła wojna, a zaopatrzenie trzeba dostarczać. "Oceania" jest za mała, ale będzie można to robić nowym statkiem.
Pojawił się jeszcze jeden istotny element, którym jest ta działka geologiczna na Grzbiecie Śródatlantyckim. Przekazano ją w administrację Polsce pod warunkiem, że przez 15 lat będziemy tam prowadzić badania środowiska morskiego. Chodzi o to, żeby każdy, kto w przyszłości będzie chciał eksploatować to miejsce, miał pełną wiedzę, co tam się znajduje. Polska, żeby uzyskać prawa do eksploatacji działki w przyszłości, musi te badania prowadzić, a do tego potrzebny jest duży statek, ponieważ chodzi o głębokość ponad 4000 m.
Jak to się stało, że mamy takie miejsce na Atlantyku?
- Jedną z agend Organizacji Narodów Zjednoczonych jest Międzynarodowa Organizacja Dna Morskiego. W latach 60., kiedy zaczęto dyskusję na temat wolności mórz oraz podziału stref, leżących poza strefami przybrzeżnymi, organizacja ta podzieliła dno morskie pomiędzy państwa zrzeszone w ONZ, tak żeby każdemu coś się dostało. Ponieważ podział odbywał się w kompletnie innej rzeczywistości politycznej, powstały bardzo egzotyczne sojusze. My mamy jedną działkę w pobliżu wyspy Galapagos na Pacyfiku, gdzie naszymi partnerami są Jamajka i Korea Północna. Druga działka - ta na Atlantyku - jest znacznie nam bliższa. Znajduje się pod Azorami. Jej gospodarzem ze strony Polski jest Państwowy Instytut Geologiczny i Główny Geolog Kraju. "Oceania" nie jest w stanie prowadzić skutecznych badań na tak wielkiej głębokości na otwartym oceanie, dlatego instytucje te muszą wynajmować bardzo kosztowne statki francuskie czy kanadyjskie. Czarter takiej jednostki na 10 dni kosztuje tyle, ile roczne utrzymanie nowego statku.
Korzystniej zbudować własny statek.
- Dlatego dogadaliśmy w gronie naukowych instytucji Polskiej Akademii Nauk - tymi dwoma, które odpowiadają za stacje polarne: Instytutem Geofizyki na północy i Instytutem Biochemii i Biofizyki na południu oraz naszym instytutem, który jest zainteresowany kontynuacją oceanicznych badań. Do tego dochodzi Państwowy Instytut Geologiczny, który musi badać tę atlantycką działkę.
Ile pieniędzy potrzeba?
- Jeśli mówilibyśmy choćby o statku na miarę bułgarskiego czy rumuńskiego, to musimy wydać co najmniej 220-240 milionów złotych. Można go zbudować w Polsce. Polskie stocznie, zarówno Remontowa w Gdańsku jak i Crist w Gdyni, mają doświadczenie i potencjał, by taką budowę zrealizować w perspektywie dwóch-trzech lat.
A jaki będzie koszt rocznego utrzymania nowego statku?
- Wyższe niż "Oceanii". To już nie będzie 8-9 milionów złotych, ale raczej 20 milionów złotych.
Jak duży miałby to być statek?
- Chcemy, żeby był 70-metrowy. Taki statek będzie stabilnie utrzymywał się na głębokich akwenach oceanicznych i będzie można z niego bez przeszkód opuszczać duże i ciężkie podwodne pojazdy autonomiczne. Praktyka pokazuje, że jednostka takiej wielkości pozwoli na prowadzenie pełnoskalowych badań oceanicznych.
Ale to już nie będzie żaglowiec?
- Nie, to będzie konwencjonalny statek, taki jakie polskie stocznie budują dla Norwegów czy Szwedów. Statek przewoziłby około 25 naukowców i mógłby wozić zarówno paliwo, jak i ładunki dla polskich stacji polarnych, kursując przez Atlantyk od Antarktyki, przez Azory po Antarktydę, tam gdzie obecnie działają głównie statki niemieckie i brytyjskie.
Wasz instytut pozostałby armatorem?
- To jest rzecz do dyskusji. To są szczegóły techniczne. Jako ludzie badający morze podkreślamy, że dla nas wszystko jedno, czy ten statek będzie w Szczecinie, czy w Gdańsku, ważne, żeby był. To musi być statek, który będzie statkiem dla nauki polskiej i tak jak na naszej "Oceanii", za darmo będą mogli na nim pływać studenci z wszystkich uniwersytetów czy pracownicy innych instytucji. Pieniądze nie są małe, ale to jest decyzja na dziesięciolecia. Z jednej strony wciąż jesteśmy krajem na dorobku, ale przecież już nie jesteśmy krajem biednym. Inna sprawa, że to 240 milionów złotych wydalibyśmy w polskich stoczniach, bo na szczęście mamy ku temu kompetencje. Nie dość, że te pieniądze zostaną w naszej gospodarce, to potem jeszcze będziemy mogli statek pokazać innym i stocznia być może dzięki temu zdobędzie kolejne zamówienia.
Wspominał pan, że Bałtyk jest w najlepszym stanie od lat.
- Bałtyk radzi sobie świetnie, chociaż nie ma w nim tych ryb, na których najbardziej zależy rybakom.
Dorsza jest coraz mniej.
- I to się już nie zmieni, bo woda stała się za ciepła i jest za mało tlenu i soli w tych miejscach, gdzie ikra dorsza mogłaby się rozwijać. Ekosystem się zmienił, ale nie jest tak, że mamy tutaj podwodną pustynię. Są inne ryby. Świetnie ma się szprot, ze śledziem raz jest lepiej, raz gorzej, ale to już zależy od rybaków, czy on jest jest przełowiony.
A flądra?
- Też ma się nieźle, a jest szansa, że będzie lepiej, bo pojawiło się dla nich bardzo dużo pokarmu, szczególnie tam, gdzie flądra jest poławiana, czyli w wodach trochę płytszych. Tam jest dość tlenu, więc ryby płaskie mają szansę się odbudować.
Sytuacja, w jakiej znalazła się "Oceania", mam wrażenie, ma związek z szerszym zjawiskiem małego zrozumienia przez Polaków spraw morza.
- Myśmy nigdy na szczeblu administracyjnym morza specjalnie nie doceniali. Ani pożytków, które ono nam oferuje. Teraz zaczyna się to zmieniać. Trwa wielka akcja wykorzystania morza w energetyce wiatrowej, co zaczyna budzić trochę zainteresowanie przestrzenią morską. Decydenci zaczynają patrzeć na morze jak na coś wartościowego. Przypomnę, że to jest 10 proc. powierzchni Polski, więc powinniśmy za nie właściwie odpowiadać.
*Prof. dr hab. Jan Marcin Węsławski: Absolwent pierwszego rocznika Oceanografii na Uniwersytecie Gdańskim w 1975 r. ekolog morski. W latach 1974-1983 pracował w Stacji morskiej UG w Helu, potem w PAN. Profesor tytularny od 2000 r. od 2018 r. jako dyrektor Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie. Główne zainteresowania to wpływ klimatu na różnorodność biologiczną morza. Spędził ponad 50 miesięcy w ekspedycjach polarnych i morskich. Od 1992 r. w międzynarodowych organizacjach i projektach badania różnorodności biologicznej w morzach. Od 2022 r. szef projektu UE MARBEFES zrzeszającego 26 instytutów z całej Europy. Sympatyk głębokiej ekologii i „oddania Przyrodzie połowy ziemi". Autor ponad 140 międzynarodowych publikacji, cytowanych ponad 5500 razy.
Redagował Grzegorz Szaro
Krzysztof Romański
Wicenaczelny "Wyborczej Trójmiasto". Pisze o sprawach miejskich, urbanistyce, nieruchomościach oraz o gospodarce morskiej i żeglarstwie. Autor książek o polskich żaglowcach: "Pogoria. Legenda żaglowca" i "Fryderyk Chopin. Etiuda brygowa".